„To po prostu jest dobry album” – to była moja pierwsza odpowiedź na pytanie kolegi „jak tam nowy UFOMAMMUT?”. Ocena nie uległa zmianie i nadal ją podtrzymuję, chociaż po wymianie zdań z moim znajomym szybko naszła mnie refleksja, czy nie za bardzo obniżyłem im poprzeczkę? Czasami człowiek tak robi, jak ma miłe wspomnienia związane z danym zespołem. Kilka obrotów dalej – nie miałem już wątpliwości – ten zespół wrócił na odpowiednie dla siebie tory. Po serii kilku słabszych płyt moja wiara w to, że uda im się jeszcze nagrać album na miarę swojej nazwy wydawała się poparta tylko pustą nadzieją. A tu proszę – dostajemy płytę „Fenice”, która podnosi rękawice i daje radę w starciu z ich najlepszymi wydawnictwami. To nie tak, że z nimi wygrywa, ale robi za solidnego sparingpartnera, który nie pada po pierwszych ciosach.
I choć znajdzie się tutaj trochę motywów, które można uznać za swój auto-plagiat to patrząc na dorobek tej kapeli, ciężko jest cały czas być głównym inicjatorem rewolucji i z każdym kolejnym albumem odkrywać nowe, niezarejestrowane wcześniej nuty. A ten zespół ma na swoim koncie ma sporo nietypowych zbitek stylistycznych (polecam „Snailking”). I tak, można napisać, że Ufomammut żyje trochę przeszłością. Wydaje się, że Włosi zatoczyli swego rodzaju koło i jeśli miałbym porównywać ich najnowszy album to postawiłbym go blisko debiutu – „Godlike Snake”. To są podobne wibracje, podobny flow. Ale nie jest to wegetatywne wykorzystanie starych patentów i pójście na łatwiznę. Oni swoje zagrywki poddają skrupulatnej obróbce, obtaczają je w depresyjnych formach – miejscami niemalże doom metalowych. „Fenice” to album, który znacznie przewyższa oczekiwania, jakie miałem wobec Włochów. Powodów do takiej ekscytacji, jest kilka. Dają one o sobie znać szczególnie wtedy, gdy muzycy przechodzą w swoje sludge’owe – stoner’owe dudnienie wywołujące reakcję chemiczną, której próżno szukać na ich trzech poprzednich albumach. Zespół w pełni świadomie pozwolił sobie na lekki naruszenie ich uporządkowanej muzycznej przestrzeni. Zrobił to przede wszystkim po to by uzyskać powiew świeżości, który jest tutaj słyszalny niemalże od pierwszych dźwięków. Zachęcam w pierwszej kolejności do wsłuchania się w to co do zaproponowania ma nowy nabytek kapeli – perkusista Alessandro Levrero „Levre”. Jego gra różni się od tego co oferował Vita – pomimo tego, że technicznie wydaje się być słabszym muzykiem to uderza on bardziej w nowoczesne tony. To jest chyba to czego ten zespół potrzebował na ten moment. Jest to powiew świeżości, dzięki któremu kurz, który dokleił się do ich stylu, jakby nieco rozszedł się na boki. Jego angaż sprawił również to, że formacja śmielej zaczęła korzystać z syntezatorowego brzmienia. I nie są one tutaj umieszczone tylko jako ambientowe „zaczątki” poszczególnych kompozycji, ale są również dobrze wykorzystywane jako wzmocnienie i podkreślenie punktów kulminacyjnych, tak jak chociażby ma to miejsce w „Pyramind”. Na płaszczyźnie gitary dzieje się tu również sporo dobrego – znakomite pasaże, świdrujące uszy riffy i solówki. Najmocniej pod tym kątem na psychice siada utwór „Psychostasia”, który niczym betonowe buciki pcha słuchacza w otchłań. Czasami brzmi to jakby przybysze z innych wymiarów chwycili instrumenty i za pomocą dźwięków rozpoczęli proces otwierania nowych portali muzycznych. Wydaje się, że ten album był im potrzebny, niczym tlen kosmonaucie i by móc przy okazji wyrzeźbić trochę inne partie swojego muzycznego ciała. Jest to też krążek, na którym treść goni formę i robi to na tyle dobrze, że całość spaja się w monolit, czyli w to czego im brakowało na trzech ostatnich płytach. (Wydawca:@neurotrecordings 2022) #ufomammut #fenice #stoner #sludge #psychodelic #recenzja #recenzjamuzyczna