Gruzja – Vulgator

Gruzja to zespół, który nie tylko miał na siebie pomysł. Jest to ekipa, która posiadała również papier na to jak ślizgać się po systemie i sobie ryja nie rozwalić. W zasadzie są to składowe, które mieli w swoim użyciu od samego początku swojego zaistnienia. I przyznaje, że dalej mają to „coś”, ale zdając sobie sprawę z tego, że dochodzą do ściany, z każdą kolejną płytą korygowali nieco swój kurs stylistyczny. Czy albumem „Vulgator” Gruzja otworzy jakiś nowy rozdział w historii tej grupy? Ciężko na ten moment oceniać w jaką stronę pobiegną, ale wydaje się, że może to być dla nich jakiś punkt przełomowy. Coraz bardziej czuje się, że Panowie zrzucają swoją black metalową skórę i zmierzają w stronę post-punkowego grania. Jest to kierunek, którego w sumie każdy co bardziej rozgarnięty fan tej kapeli mógł się spodziewać, co wcale nie oznacza, że zmiany stylistyczne, jakie zachodzą, przebiegają płynnie. Spowodowane jest to być może szybkością z jaką Gruzja „wypluwa” kolejne krążki, z całą pewnością może to rzutować na jakość utworów. Z przykrością muszę stwierdzić, że z niektórych kawałków na tej płycie bije pewna forma zobojętnienia. Z drugiej strony są tutaj numery, za które dałbym się na koncercie pokropić wodą święconą. Wbijam im szpile, ale zdaje sobie sprawę z tego, że tej formacji niczego nie brakuje, by w przyszłości stać się punktem odniesienia dla post-punkowych załóg. Panowie stoją trochę w rozkroku, ale całkiem możliwe, że jest to poza w pełni świadoma. To, że jest to banda dobrych obserwatorów naszej rzeczywistości dla mnie nie ulega wątpliwości. Ten album traktuję trochę jak etap przejściowy. Wydaje się, że Gruzja płaci lekkie frycowe za możliwość posiadania bardziej złożonego muzycznie charakteru. Liczę na zakończenie tej transformacji. Takie z happy endem najlepiej.

Paweł Szamburski – Uroboros

Bastarda Trio to nazwa, która przyciąga ostatnimi czasy na koncerty sporą ilość osób. Czy mnie to dziwi? Nie, w żadnej mierze, to wspaniały zespół, ale dziś chciałbym skierować Waszą uwagę na osobę Pawła Szamburskiego, który pod swoim nazwiskiem w poprzednim roku wydał wcale nie gorszą, a nawet śmiem twierdzić, że lepszą płytę od tej wypuszczonej przez trio, w którym to na co dzień święci największe sukcesy. „Uroboros” to album, na którym czuć pasję z bycia nie tylko muzykiem, ale i kreatorem. Paweł Szamburski pozwala sobie na ukorzenienie tych dźwięków w muzyce ludowej. Każda kompozycja okraszona jest folkową zaśpiewką (Józefa Albiniak – śpiew utwór numer 1, grupa „Jarzębina” z Kocudzy – śpiew 2,3). Ale ten ludowy charakter można również znaleźć w motywach granych na klarnecie. Jest to płyta skierowana przede wszystkim do osób, które szukają w muzyce molowych barw, i choć takie odgórnie narzucone wytyczne mogą w słuchaczu wywoływać myśli, że cel podróży jest z góry określony, to sam smak odkrywania kolejnych nut mocno zaskakuje. Instrumentarium, które zostało użyte podczas nagrywania tego krążka jest dość krótkie, ale dla tych, którzy znają solowy debiut tego artysty raczej nie będzie to żadnym zaskoczeniem. Klarnet, klarnet basowy, odgłos tykającego zegara i elektronika, która w zasadzie jest tutaj wykorzystywana do nakładania na słuchacza kolejnych pętli. Ale im dalej w głąb tej płyty, tym bardziej wpada się za pomocą tych dźwięków w swoistą mantrę, która narzuca na słuchacza wrażenie wartości niepoliczalnej.

Młyn – Folwark

No to hyc! Kolejny wpis, który jest powrotem do roku 2021 i solidnego rozliczenia się z polskimi płytami, do których moje ucho „garnie” się dość regularnie. Młyn to zespół, który na swoim drugim albumie przeszedł całkiem solidną, żeby nie napisać gruntowną modernizację. Tak jak na pierwszej płycie ich główną siłą napędową była elektronika, tak na tym krążku bezpardonowo, niczym niezrzeszony poseł wbiegający na mównicę w sejmie, wbijamy na poletko jazzowe. Ale trio w składzie Sebastian Milewski, Cezary Rosiński, Michał Wdowikowski to nie są ludzie z pierwszej lepszej łapanki i potrafią podejść do tych zmian z odpowiednią gracją. Jest w tym urok, ale jest też zmysł do konstrukcji motywów ponad podziałami jazzu i elektroniki. Znajdziemy tutaj także całkiem pokaźną ilość akcji zaczepnych, prób szukania nowych form wyrazu, z włączeniem także do swojego repertuaru żonglerki stylistycznej na poziomie tego co robi skład Mitch&Mitch. I choć niektóre kompozycje sprawiać mogą wrażenie rozwodnionych to nie ma tutaj mowy o bezowocnym laniu wody, bo choć puenta na pierwszy rzut ucha w niektórych utworach wydaje się bardzo daleka, to w końcu przychodzi. Ich „Folwark” zionie mocnymi i konkretnymi zapachami i raczej żaden krytyk muzyczny przy nim nie zaśnie. Tej płyty nie da się od tak po prostu olać, a już w szczególności ostatniej kompozycji „Sklarz”, gdzie Panowie przebijają sufit międzygatunkowy.

Krzta – Żółć.Zniszczenie.Zgliszcza

Poprzedni rok nie obfitował na tym fanpeju w recenzje/notki. Pisanie o muzyce nie sprawiało mi przyjemności, co wcale nie oznacza, że niczego nie słuchałem. Mało tego, kręciły się u mnie wspaniałe płyty i dziś jedną z nich przytoczę. Będzie to też przykład tego, jak zespół na przestrzeni jednego krążka może sprawić, by recenzent wyzbył się porównań do innych formacji. Być może spowodowane jest to tym, że KRZTA na swoim ostatnim albumie pozwala na dokoptowanie większej ilości własnych pomysłów niż miało to miejsce na debiucie. „Żółć.Zniszczenie.Zgliszcza” to płyta, która nie tylko niszczy na poziomie brzmienia, ale również dużo ma do przekazania pod względem walorów technicznych poszczególnych graczy, które poszybowały w górę. Tym, co szczególnie może się podobać jest to, jak płynnie zespół się uzupełnia, jak współpracuje i pokrywa luki, przez co ciężko tutaj znaleźć miejsce na szpilkę. Oni tworzą pieprzony monolit, i taka też jest ta płyta. Tak jak kiedyś dało się „wymuskać” z tych ich dźwięków, czym chłopaki się inspirują, to aktualnie granice tak mocno się zatarły, że poddaję się, bo prędzej żółć mnie zaleje nim znajdę dobrą analogie. Z drugiej strony ten album może powodować zniszczenie słuchu na tyle poważne, że pozwolę sobie chociaż przytoczyć gatunki, w ramach których KRZTA się porusza. Głównym pierwiastkiem tej muzyki jest sludge metal, który napędzany jest za pomocą post-hardcore’u ze świetnymi, zsynchronizowanymi z resztą zespołu mathcore’owymi atakami gitary. I tak, po tym albumie zostają zgliszcza, aż dziw bierze, że żadna zagraniczna wytwórnia jeszcze ich nie przygarnęła pod swoje skrzydła. To jest broń o potencjale tak wielkim, że spokojnie może podbijać państwa po drugiej stronie Atlantyku. Label Piranha Music „złowił” grubą rybę, która mieni się złotymi barwami. To zespół, który spełnia życzenia i robi to w sumie jeszcze przed ich wypowiedzeniem, dlatego ciężko mi jest sobie wyobrazić, o co mógłbym ich prosić przy okazji trzeciej płyty.

Crowbar – Zero and Below

Crowbar jest wierny tej samej mieszance paliwa muzycznego w zasadzie od początku swojego istnienia. Po tylu latach jednak wypadałoby zajrzeć pod maskę silnika, lekko przetrzeć tłoki, i to nawet jeśli lampka na desce rozdzielczej nie sygnalizuje żadnej awarii. Ale zacznijmy od pozytywów. Najlepiej na nowej płycie wypadają numery, w których to Panowie od samego początku zaczynają z wysokiego „Ce”, wtedy to siłą rozpędu (złośliwy by napisał, że również nawyku) serwują tematy tak złożone, że nawet fizycy kwantowi załamują ręce, gitarzystom zaś palce odmawiają posługi, gdyż nadal nie są w stanie odegrać tych motywów z tak potężnym wykopem. Ale sporo tutaj też rutynowych zagrywek pod publikę. I tak, zdaję sobie sprawę, że ropa poszła mocno w górę, ale czuję jazdę na jałowym biegu. Z jedzenia własnego ogona również można uczynić rytuał (patrz High On Fire), który byłby nieco bardziej fascynujący. W ogólnym rozrachunku ciężko jest mi tutaj znaleźć utwór, który mógłby wylądować na takim „Sonic Excess in Its Purest From” i nie narobić mu lekkiego przypału.