Pamiętacie jeszcze ostatni dobry album Sun Kil Moon? Jeśli słuch mnie nie myli, był to rok 2014 i płyta „Benji”. Wtedy też ostatni raz miałem możliwość przez dłuższy czas odpocząć nad naszym polskim morzem. To był bardzo kojący, oczyszczający wyjazd. Ale to nie odpowiednie miejsce, by zastanawiać się nad słusznością moich wakacyjnych wyborów, szczególne kiedy to Michał Rutkowski wypuszcza na światło dzienne swoją drugą płytę. Album, który w sposób szczery i niezwykle emocjonalny nawiązuje do najlepszych dokonań Marka Kozelka w nieco skromniejszej, i nie chcę powiedzieć okrojonej, ale mocno minimalistycznej wersji. Zdarza się, że w niektórych utworach Michał podbija dźwięki swojej gitary, automatem perkusyjnym, czy też pianinem, ale o żadnym większym sztormie na płaszczyźnie dźwięku nie ma tutaj mowy. Dryfujemy ciągle gdzieś tak na granicy folkowego wyciszenia i szumu fal lo-f indie, które od czasu do czasu zostają spienione przez nagrania terenowe. Bałtyk pomimo swojego minimalizmu muzycznego, nie stroni za to od głębszych wynurzeń, czy też metafor. I to co najlepsze na „Self-Help Pt. 1” spotyka nas właśnie na poziomie słowa. To taki psychoanalityczny prysznic, który działa niczym katharsis. Nic dziwnego, że bosman po przeczytaniu tekstów, już dawno zapiął płaszcz.